Słowa, czyny, gesty. Zasady, wartości, plany. Praca, rodzina, Bóg. Szkoła, net, zabawa. Nie ma chwili wypoczynku. Pędzimy co sił starczy, bez wytchnienia, nawet wtedy, gdy powinniśmy stanąć i odpocząć, albowiem relaks dający tymczasowe wytchnienie też musi być ujęty w kalendarz niezbędnych zdarzeń. Ciągle szukając tej najistotniejszej prawdy, bezskutecznie próbujemy odnaleźć się w ich gąszczu. Prawd ustalonych historycznie, na podstawie tego, co było ważne, mając nadzieję, że istotność ta będzie obowiązywała dalej. Prawda budowana przez autorytet otacza nas wszędzie, siłą wypełza z każdego zakamarka naszego życia. Autorytet historyczny, jak i ten wybierany przez nas, jest wyznacznikiem tego, co dobre, ponieważ jest zasobnikiem naszych nadziei i leków, pragnień i potrzeb. Wybierając go z gąszczu wielu możliwych, wpychamy w niego nasze oczekiwania wobec świata, powodując, że staje się naszym zakładnikiem, mimo że powszechnie się uważa, że to jednostka jest wtórna wobec autorytetu. Jego wartość staje się marna, żeby nie powiedzieć nic nieznacząca. Bo co to za wartość, skoro jest zależna od tego, co ją wybiera?
Przesuwając proces decyzyjny poza siebie, przestajemy być odpowiedzialni za swoje czyny, słowa i gesty. Zrzucając z siebie jarzmo odpowiedzialności za swój los, stajemy się mniej obciążeni swoimi lękami i ciśnieniem społecznym. Wzrasta możliwość akceptacji własnego działania, ponieważ podporządkowując się obowiązującym zasadom, automatycznie poddajemy się temu to ważne i dobre w obowiązujących relacjach. Nasze działanie może uzyskać powszechny poklask, a my sami widzimy w tym przyczynek do tego, aby móc powiedzieć, że nasze decyzje są oparte na zasadzie swobody wyboru. Wybieramy z góry ustalonego zbioru możliwości, z tego samego, w którym mieści się nasza wolność wyboru. Niemniej jednak bardzo ograniczona jest ta wolność, skoro waha się pomiędzy tym, co akceptowane przez autorytet i zarazem jest pozbawiona swego dopełniacza-odpowiedzialności.
Tylko ktoś, kto uzna siebie za niepełnosprawnego, może przyjąć, że nie ma nic do zaoferowania światu, a to, za pomocą czego się określamy, musi przyjść z zewnątrz. Uzupełniamy braki własnej tożsamości, budujemy maski własnej osobowości, aby móc przyjąć, że bazowanie na autorytecie ma sens i jest zasadne. Pułapka bardzo subtelna, ponieważ budowanie własnej tożsamości jest sprzęgnięte z akceptowaniem zasad konstytuujących naszą tożsamość. To my naszymi czynami, gestami, słowem musimy i chcemy udowadniać, że taka relacja ja-autorytet ma sens i jest zasadna. Ten sens nigdy nie przychodzi do nas z zewnątrz, tylko jest wynikiem naszej akceptacji świata zewnętrznego.
Tymczasem każdy swój ruch, działanie w świecie zewnętrznym musimy dookreślać i wartościować, bo to, co robimy, ma tylko wartość uznaniową. Sami stając twarzą w twarz ze światem, musimy wyznaczać sobie kierunek i siłę, z którą się poruszamy. Nasze działanie ma właściwości pozoru i mniemania, ponieważ stacja początkowa i końcowa nigdy nie są ostateczne i stałe. Brak pierwotnego i ostatecznego podparcia powoduje, że musimy się posiłkować tym, co poprzez nasz akt akceptacji uważamy za słuszne i ważne. Dlatego nasza aktywność cywilizacyjna przypomina skakanie owada po czubkach kwiatów-jesteśmy zachłyśnięci jego kształtem i barwą, a docierające do nas opinie o nim budzą zachwyt i ekstazę; jednak po skosztowaniu kwiat wydaje się zużyty i dlatego w dłuższej perspektywie nieciekawy, a każdy kolejny jeszcze bardziej musi nas kusić, abyśmy mieli siłę tam dotrzeć.
Postrzeganie prawdy za pomocą autorytetu spełnia ważne zadanie cywilizacyjne. Jest istotnym trybikiem w całej maszynie, trybikiem, bez którego cały mechanizm będzie szwankować. Mając na uwadze własne interesy oraz swobodę, jaką daje nam bazowanie na autorytecie, nie zważamy na pułapki zastawione przez ten sposób postępowania. Spełnia on zadanie istotnego wabika w naszym procesie decyzyjnym. Aby postęp był możliwy, zmiana musi być ciągła. Działanie musi mieć swój określony ruch i siłę. Narzędzia podtrzymujące pęd muszą być skrojone na miarę, ręką chirurga społecznego. Aby cały mechanizm dobrze funkcjonował, musi zawierać w sobie coś, co jest w stanie niwelować zużyte elementy, co będzie naszą odskocznią w dal, podstawą do wykonania kolejnego kroku. Jest nim powoływanie kolejnych autorytetów, dających wzmocnienie procesowi decyzyjnemu, jednocześnie powodując, że mechanizm będzie bardziej sztywny i stabilniejszy. Autorytety utrwalają swoją siłę w akceptacji społecznej i dlatego każda jednostka biorąca udział w tym teatrze własnych projekcji, musi zdawać sobie sprawę, że to jej elementarny głos jest podstawą całego mechanizmu, a sztywne ramy, które ją w późniejszym etapie pętają i nadają społeczny wydźwięk, sumując jednostkowe głosy, tak naprawdę są wtórne wobec niej samej. Wewnętrzny głos jednostki buduje relacje społeczne, choć konstrukcja ta pełną paletę możliwości sytuuje po stronie autorytetu, jako sternika nadającemu bezkształtnej masie konkretny wydźwięk.
Przekazanie odpowiedzialności poza siebie w procesie decyzyjnym powoduje, że często zapominamy, kto w tym układzie pociąga za sznurki. Możemy być elastyczni, aby w ramach wewnętrznej roztropności móc dopasować się do bieżącej sytuacji. Każda eksploatowana umiejętność, podwaja nasze własne zasoby siły życiowej, więc im mniej będziemy bezczynni, tym lepiej dla nas samych. Możemy też w miarę upływu swoich sił polegać na tym, co wspólnie ustalimy, aby na zasadzie akceptowania tego, co dostajemy z zewnątrz, kształtować nasze życie według naszych potrzeb. Gorzej jednak, gdy ten drugi wariant wybieramy nie z braku sił, bo odpoczynek każdemu z nas się należy, ale z lęku przed skutkami podejmowanych decyzji. System autorytarny powinien być traktowany jako koło ratunkowe, a nie jako wyznacznik słusznego postępowania. Konsekwencja buduje, strach rujnuje.
Zewnętrzna akceptacja własnych poczynań czy wewnętrzna odpowiedzialność jest motorem zdrowego postępu? Nestor daje złudne poczucie pewności polegającej na uznaniu, że to ilość może decydować o tym, co ważne. Im więcej tym lepiej, im bardziej utrwalony na kartach historii i w warstwach akceptowanych wartości, tym wydaje się silniejszy i odporny na działanie czasu.
Niestety nie ma dobrych i pewnych argumentów na obronę powyższego wniosku. Wewnętrzna roztropność może i jest w stanie zburzyć ład zapewniony przez stosownych mistrzów i nie daje komfortu łatwego podejmowania trudnych decyzji. Uosabia jednak intuicyjny sposób reprezentowania samego siebie wobec świata, z którym człowiek nie rozstaje się nigdy. Co stanowi o sile człowieka? Umiejętność systematyzacji tego, co już posiada i rozgraniczenia tego na to, co dobre i złe, czy umiejętność zagospodarowania własnej iskry życiowej do tego, aby w akcie wewnętrznej odwagi moc akceptować własne błędy?
I tak przez całe życie. To, co ważne czai się wszędzie-nie tylko we własnych słowach, gestach, czynach, ale i w naszych bliskich i krewnych, tych co kochamy i szanujemy, ale i w tych, których możemy nienawidzić za inny sposób bycia. W osobistych myślach, wachlarzu emocji pozwalającym nam lepiej określać samego siebie, codziennych przyzwyczajeniach określających ramy naszego postępowania. W zasadach, wartościach, planach jako intelektualnej schedzie po naszych przodkach i po tym, co wypracowali. W pracy, rodzinie, Bogu-bo bez tego przecież człowiek jest niczym ziarnko na dużej pustyni-nijaki, samotny, niezauważalny. W szkole, necie, zabawie-to dla tych, którzy autorytetu nie mogli odnaleźć we wcześniejszych możliwościach. Wybór ogromny, a społeczne przyzwolenie na powielanie schematów zobowiązuje do dokonania jakiegokolwiek wyboru. Słabość człowieka polegająca na możliwości wartościowania swoich wyborów w osi czasu zostaje zamieniona w jego zaletę. Rehabilitacyjna akceptacja własnych lęków i słabych stron zmienia się w przewlekłą amnezję, skutecznie dokuczając przy każdej dokonywanej selekcji. Jednostka nie musi się już trudzić odkrywaniem nowy dróg, a świeże spojrzenie nie spełnia już właściwych kryteriów wyboru. Dzięki temu może wybierać z wielu znanych możliwości, uczęszczać szlakiem już przetartym i utwardzonym.
Człowiek uwięziony w matni słusznego wyboru nie wie, co to piękno wolnego wyboru, okraszone cierpieniem i niepewnością, bo urodził się już w świecie urządzonym gładką i pewną ręką. Jeżeli się sprzeciwi, to zostanie odrzucony poprzez brak społecznej akceptacji, bo wyzute z intuicji czułki mechanizmu nie umieją rozpoznać w jednostce autonomicznie myślącej istoty mogącej wnieść istotny wkład w szeroko pojęty rozwój. Zamykanie przed sobą wrót niepewności i bólu uwstecznia cały system, który staje się nieodporny na pęknięcia.
Co spowodowało, że w pełni niezależna i wolna jednostka zapomniała, iż o jej sile nie stanowi to, jak ją postrzegają inni, ale z jaką płynnością wykorzystuje swoje wewnętrzne zasoby? Czyżby na drodze społecznej ewolucji instynkt samozachowawczy zamieniła na instynkt stadny?